„Pan tu, panie Pogorzelski, leżysz sobie w tym grobie i w proch się obracasz, a ja gorę!”- cytat, który lata mi w głowie do dziś. Zapewne większość nie skojarzy, ale to słowa z jednego z najzabawniejszych polskich filmów fantastycznych, jakie powstały. Choć słowo „film” trochę na wyrost – „Ja gorę”, perełka Janusza Majewskiego z roku 1967 z doborową obsadą (Turek, Wasowski, Rudzki, Opania i charakterystyczny, wspaniały głos Wacława Hańczy) i lekkim, zabawnym scenariuszem trwa zaledwie niespełna pół godziny. Ale jest to niezapomniane pół godziny, które zostawiło gdzieś we mnie swoją celuloidową pieczęć. Film, który rozpoczął moja przygodę z fantastyką, rozbudził nadzieję i kilkanaście lat później wywołał efekt totalnego rozczarowania. Bo – wstyd się przyznać – polskie kino z fantastyką jest na bakier!
A ja lubię fantastykę wszelaką – zarówno w postaci książkowej, jak i filmowej. I fantasy, i hard S-F, i horrory, i cyberpunk… Gatunek ten (fantastyka) zresztą jest szeroko reprezentowany w światku dziesiątej muzy. Od komercji, nudnej jak flaki z olejem i pozbawionej logiki papki („Armageddon”, „Żołnierze kosmosu”) aż po tyleż interesujące, co czasem niedoceniane produkcje dla koneserów („Screamers”, „Blade Runner”, „Pi”, „Cube”). Świat ma się czym pochwalić. Ale czy ma się czym pochwalić nasza rodzima kinematografia?
Założę się, że duża część z Was pomyślała w tym momencie o „Wiedźminie”. Nie, nie dlatego, że mamy się czym pochwalić. Dlatego, że tak naprawdę to jedyna polska produkcja z gatunku fantastyki w ostatnich latach, która przebiła się do mediów. I która miała szansę coś zdziałać – bo wielbiciele literatury Sapkowskiego, do których i ja się zaliczam, byli pewni, iż prozę AS-a trudno zepsuć. Ba, jest to nawet niemożliwe.
A jednak twórcom filmu się udało. I należą im się szczególne wyrazy uznania za spartolenie czegoś, czego spartolić się teoretycznie nie dało. Za złotego smoka, którego zrobił na komputerze jakiś podniecony dzieciak z szóstej klasy, bo nie sądzę, że była to robota speców od efektów specjalnych. I za… Dobra, dość kopania leżącego.
Może coś o polskich reżyserach, specjalizujących się w fantastyce? Ilu ich było? Policzmy… Piotr Szulkin… I… I tyle!
To było kino, to były filmy! „Wojna światów”, „O-bi, o-ba, koniec cywilizacji”, Ga-ga, chwała bohaterom” – gdyby wówczas Polska wchodziła w skład UE lub gdyby te filmy nakręcono w USA zapewne byłyby zaliczane teraz do klasyki gatunku. A tak? Ile osób o nich słyszało? A przecież to nasze, swojskie, polskie kino najwyższej próby, z doborową obsadą, świetnym scenariuszem i fantasmagorycznym reżyserem. Póki co, to niestety rewelacyjny, ale tylko wyjątek.
Można jeszcze wspomnieć „Na srebrnym globie”, film, który narobił sporo zamieszania w światku UFO-logicznym (dekoracja pozostawiona w górach Kaukazu została zinterpretowana przez „wybitnych” UFO-logów jako pozostałość po statku obcych) oraz całkiem niezły „Rękopis znaleziony w Saragossie”. Reszta? No cóż…
Mam nadzieję, że niedługo to się zmieni. W zeszłym roku bowiem pojawił się film (a raczej miniaturka – raptem niecały kwadrans z napisami włącznie) niesamowicie utalentowanego polskiego reżysera – Grzegorza Jonkajtysa. Jeśli ktoś kojarzy „Arkę”, animację komputerową, która według mnie rzuciła na kolana nominowaną do Oscara „Katedrę” Bagińskiego, to potwierdzam – tak, to ten Jonkajtys.
A jego (niestety całkowicie pominięty przez media) film – The 3rd Letter” – pozwolił mi uwierzyć, że kiedyś polskie kino fantastyczne złapie oddech. Nie tylko mi zresztą – film był wielokrotnie nagradzany na festiwalach (oczywiście nie w Polsce). Szkoda tylko, że tak utalentowany reżyser musi kręcić swe filmy po godzinach i stosować proste (ale jakże efektowne!) środki do osiągnięcia właściwego efektu. Ale „Trzeci list” jest nadzieją polskiego kina S-F. I wierzę, że kiedyś ktoś postanowi zaryzykować i zainwestować trochę funduszy w Jonkajtysa – a ten odwdzięczy się polskiej kinematografii szlagierem na miarę „Seksmisji”.
Więc czekam, cierpliwie czekam…
405
BLOG
Komentarze